Szesnaście metrów na sekundę
Treść
Głównej tezie komisji ministra Jerzego Millera o korzystaniu przez  załogę Tu-154M z niewłaściwego wysokościomierza w trakcie podejścia na  Siewiernyj przeczą dane i wykresy raportu tej samej komisji. Dokument  koncentruje się na wytykaniu pilotom różnych błędów, a ucieka od  odpowiedzi na kluczowe pytanie: dlaczego autopilot zaczął w pewnym  momencie prowadzić maszynę gwałtownie w dół?
Dziesiątego  kwietnia ubiegłego roku Tu-154M o numerze burtowym 101 wszedł na  ostatnią prostą około 3 minut przed katastrofą. Wtedy zakończył się  czwarty i ostatni zakręt w serii manewrów wykonywanych zgodnie z kartą  podejścia przed lądowaniem. Miejsce to położone jest ok. 18 km przed  progiem pasa, a jego współrzędne zostały wprowadzone do komputera  pokładowego. System miał w pamięci jeszcze dwa punkty. Pierwszy to  dalsza radiolatarnia, a drugi miał wskazywać położenie lotniska. Załoga  wpisała jako punkt docelowy współrzędne znajdujące się w nagłówku  schematu lotniska. Ale są to współrzędne środka liczącego 2,5 km pasa  (ARP - airport reference point). Wyświetlacz komputera FMS pokazuje  odległość od wybranego punktu w milach morskich (1 mila to 1852 metry).
Punkt  przyziemienia powinien znajdować się około 100-200 metrów za progiem  pasa. Komisja prowadzi swoje obliczenia położenia ścieżki schodzenia,  zakładając wręcz 300-400 metrów (tak się przyjmuje, zależy to też od  długości pasa startowego - przepisy ICAO - nad progiem samolot powinien  mieć 100 ft. Ale są to obliczenia współczesne, należałoby je potwierdzić  w instrukcji techniki pilotowania samolotu). Zasadniczo nie ma  potwierdzenia tej procedury w kartach podejścia. Tak czy inaczej samolot  powinien wylądować około kilometra bliżej niż odległość wyświetlana  przez FMS. Dodatkowa trudność pochodzi ze wspomnianej różnicy jednostek.  Otóż karty podejścia opisane są w jednostkach metrycznych, zaś komputer  wyświetla odległości w milach. Pilot musiał być świadomy wszystkich  tych rozbieżności i cały czas dokonywać przeliczeń. Gdy na przykład  maszyna znajdowała się na początku ścieżki schodzenia (10,41 km przed  progiem), na ekranie mogła być wyświetlona odległość od punktu  docelowego 6 lub 7 mil. Nie jest jasne, czy załoga była pewna, że w  komputerze jest zapisany środek, a nie "brzeg" pasa. 
Żadne dane nie  wskazują jednak na jakiekolwiek opóźnienie skutkujące możliwością  lądowania zbyt daleko, co także spowodowałoby katastrofę, ale o  mniejszych skutkach niż ta z 10 kwietnia.
Słuchając specjalistów  komisji Millera, można było odnieść wrażenie, że załoga przez cały czas  ręcznie sterowała wszystkimi systemami samolotu. Tak oczywiście nie  było. Przez cały czas włączony był pilot automatyczny, poza tym komputer  FMS przekazywał mu dane potrzebne do nawigacji "podłużnej", czyli bez  uwzględnienia położenia samolotu w pionie. Zniżanie też było  zautomatyzowane. Pokrętło na panelu PN-5 pozwala na ustalenie stałej  prędkości pionowej, obserwowanej na przyrządzie zwanym wariometrem.
Nawigacja i 1942 rok
A  zatem kurs samolotu był utrzymywany automatycznie w kierunku pasa,  wprawdzie do jego środka, a nie progu, jednak - jak wspomniano - FMS nie  wpływa na wysokość samolotu. A sam kierunek był odpowiedni, bo  wszystkie te punkty są współliniowe. Doszło natomiast do błędu  niezawinionego przez załogę, a spowodowanego brakiem informacji o  stosowanym układzie współrzędnych. Przepisując z kart podejścia stopnie i  minuty, piloci nie zdawali sobie sprawy, że wyrażone są w starym,  stosowanym w ZSRS układzie SK-42, a systemy lotnicze działają w oparciu o  układ WGS-84. Jak wyliczyła polska komisja, spowodowało to odchylenie o  116 metrów na południe. Rzeczywiście samolot przez prawie cały czas  podejścia leci około 100 metrów na południe od śladu ścieżki (po lewej  stronie). Korekty tego błędu można by dokonać dzięki namierzaniu  radiolatarni, szczególnie bliższej, ale ta działała tak niestabilnie, że  dowódca z tego zrezygnował.
Wiemy, że dzięki automatowi ciągu  samolot przez cały czas utrzymywał odpowiednią dla lądowania prędkość  270 km/h. W czasie manewrów wiatr był bardzo słaby (gdyby wzmógł się,  rozwiałby mgłę). Co więcej, wiał z południa, więc powyższa prędkość  względem powietrza jest też prędkością względem ziemi. To oznacza, że  łatwo możemy, znając ustaloną przez MAK i polską komisję trajektorię  lotu, obliczyć prędkość zniżania samolotu. Załoga znała tę prędkość z  odczytu wariometru. Jest to niezależny przyrząd pomiarowy, który  wykorzystuje zjawiska fizyczne w atmosferze, a nie korzysta z danych o  wysokości. To ważny fakt, ze względu na rozbieżną ocenę sposobu  posługiwania się przez załogę zainstalowanymi na pokładzie  wysokościomierzami.
Wysokość, ale która?
Wysokościomierz  baryczny jest podstawowym przyrządem informującym o wysokości statku  powietrznego. To odpowiednio wyskalowany barometr, ponieważ im wyżej,  tym ciśnienie jest niższe. Znając wartość ciśnienia zmierzoną na  lotnisku i w samolocie, można wyznaczyć wysokość samolotu. Dokładna  formuła jest dość skomplikowana, zależy też od temperatury (tzw. wzór  barometryczny), ale w warunkach podobnych do panujących podczas  lądowania w Smoleńsku możemy przyjąć, że ciśnienie atmosferyczne spada o  1 mmHg co 11 metrów. Wysokościomierz baryczny wyznacza wysokość  względem lotniska (lub innego punktu), na którym zmierzono ciśnienie  bazowe, a nie aktualną wysokość samolotu nad ziemią. Odwrotnie zachowuje  się wysokościomierz radiowy (radiowysokościomierz). To rodzaj radaru,  zainstalowany w samolocie, który wysyła wiązkę fal radiowych w dół i  mierzy czas do jej powrotu, po odbiciu od ziemi. Wyznacza zatem aktualną  wysokość samolotu nad ziemią lub nad tym, co na niej jest: drzewami,  blokami, przeszkodami. Radiowysokościomierz nic nie mówi natomiast o  wysokości względem lotniska. Przyrządu tego używa się w lotnictwie dla  oceny wysokości w warunkach spodziewanych przeszkód terenowych oraz przy  bardzo małych wysokościach, tuż przed pasem. Zgodnie z instrukcją  tupolewa, nawigator zobowiązany jest do odczytywania wysokości radiowej  poniżej 150 metrów. Jest to podyktowane troską o wykrycie ewentualnej  przeszkody.
Podczas krytycznego lotu Tu-154M 10 kwietnia 2010 roku  słyszymy w nagraniach rozmów w kabinie wiele odczytów wysokości. Przede  wszystkim czyni to nawigator, ale także osoba identyfikowana jako  dowódca Sił Powietrznych gen. Andrzej Błasik oraz drugi pilot i jeszcze  inny głos, którego nie udało się przypisać ekspertom żadnej konkretnej  osobie. Nie wiadomo jednak do końca, z jakich przyrządów odczytywano  liczby, które słyszymy. Można je jedynie porównywać z zarejestrowanymi  przez czarne skrzynki rzeczywistymi parametrami. Ale nie zawsze daje to  rezultaty. Czasem głośny odczyt jest opóźniony albo niedokładny.  Nawigator mógł spojrzeć na przyrząd, ale nie powiedzieć przez jakiś  czas, gdyż na przykład dowódca właśnie rozmawiał z kontrolą lotów.  Trzeba też pamiętać, że wysokościomierze mają zwykłe ruchome wskazówki,  które, jak wszystkie urządzenia mechaniczne, cechuje pewna bezwładność.
Kiedy  nawigator odczytywał wysokości 400, 250, 200 i 150 metrów, mógł  posługiwać się równie dobrze jednym i drugim przyrządem. Na przykład  wysokość 250 została odczytana najpierw przez (prawdopodobnie) generała  Błasika, a potem nawigatora kpt. Artura Ziętka. Wypowiedzenie słów  "dwieście pięćdziesiąt metrów - dwieście pięćdziesiąt" zajęło prawie 3  sekundy. Wysokość barometryczna zmieniała się w tym czasie od 230 do 220  metrów, a radiowa od 270 do 260 metrów. Z tych danych komisja wyciąga  wniosek, że generał odczytywał wysokościomierz baryczny, a nawigator  radiowy. Wydaje się to jednak tylko hipotezą, skonstruowaną z myślą o  dalszych wywodach komisji, zgodnie z którymi "pomylenie  wysokościomierzy" było jedną z przyczyn tragedii. Dodajmy, że poniżej  150 metrów nawigator zgodnie z przepisami odczytywał wysokość radiową.
Komisja  wytyka załodze zbyt późne wejście na ścieżkę podejścia. Tłumaczy to w  ten sposób, że załoga zajęta odczytywaniem tzw. check-listy  (sprawdzającej przygotowanie do lądowania) nie zauważyła wejścia na  ścieżkę, o czym akurat prawidłowo zawiadomił kierownik strefy lądowania  mjr Wiktor Ryżenko: "odległość dziesięć, wejście na ścieżkę". Niestety,  samolot jeszcze przez ponad pół minuty był na wysokości wyjściowej 500  metrów i gdy wreszcie zaczął się obniżać, ścieżka "uciekła" już 150  metrów w dół. Załoga musiała zdawać sobie z tego sprawę, gdyż zniżanie  rozpoczęło się z prędkością większą niż standardowa. Poruszający się po  "glisadzie", tak jak ją narysowano w karcie podejścia, samolot obniżałby  się z prędkością 3,56 m/s, zaś nasz tupolew osiągnął 6,1 m/s. Ta  prędkość jest bardzo stabilna, trajektoria maszyny przez ponad 5  kilometrów jest dzięki temu niemal idealną prostą pochyloną pod kątem  4°20' (właściwy kąt schodzenia to 2°40'). Ta równomierność schodzenia  wskazuje na korzystanie przez załogę z pilota automatycznego, dzięki  któremu utrzymywano tempo opadania. Przypomnijmy, że pilot kontroluje  prędkość pionową (w tym przypadku ujemną, w dół), wariometrem natomiast  steruje w tym zakresie, używając pokrętła na panelu PN-5  (niewyskalowanym). Możemy więc zakładać, że 6,1 m/s to zadana przez  załogę prędkość zniżania.
Przechwycenie
Jednak jak  długo samolot może tak szybko się obniżać? Oczywiście dopóki nie  znajdzie się na właściwej ścieżce (w żargonie lotniczym mówi się o  "przechwyceniu" ścieżki). Prawdopodobnie załoga nie wykonywała obliczeń  związanych z kątami zniżania, a posługiwała się prostą zasadą, że  podczas lądowania wysokość wynosi jedną dwudziestą odległości od miejsca  przyziemienia. Odległość tę załoga może odczytać z komputera FMS, z DME  (dalmierza), wreszcie z komunikatów kierownika strefy lądowania. Ten  mówił o odległościach 10, 8, 6, 4, 3 i 2 kilometry zdecydowanie za  wcześnie (nawet 600 metrów). Gdy Ryżenko mówi: "dwa, na kursie,  ścieżce", samolot jest naprawdę 2,5 km od progu, ale jeśli pilot mu  zaufał, to mógł stwierdzić, że ścieżkę rzeczywiście "przechwycił", gdyż  znajdował się na wysokości około 100 metrów, czyli jednej dwudziestej  odległości od pasa. Naturalne było wówczas zakończenie szybkiego  zniżania, tym bardziej że osiągnięto też wysokość decyzji, kiedy to  należało szybko rozejrzeć się za widokiem ziemi i pasa (a przynajmniej  świateł). I jeśli wciąż za szybami jest tylko mgła, odejść na lotnisko  zapasowe.
Rzeczywiście efekt zatrzymania prędkości zniżania został po  kilku sekundach osiągnięty. Wprawdzie wysokość (barometryczna) wynosiła  już tylko 70 metrów (a radiowa około 100), ale doszło do krótkiej  stabilizacji wysokości. Jak ten efekt został osiągnięty? Ponieważ wciąż  włączony był autopilot, więc zapewne nie inaczej niż przez użycie  pokrętła na panelu PN-5. Jednak dowódca zdecydował już nie tylko o  zatrzymaniu (czy spowolnieniu) zniżania, ale o odejściu na drugi krąg  (lub lotnisko zapasowe). Pada "niedostrzeżona" przez MAK komenda  "odchodzimy". 
Ale kiedy dowódca mjr Arkadiusz Protasiuk podaje tę  komendę, wysokość ponownie spada. Wbrew temu, co sugeruje komisja  Millera, nie może chodzić tu tylko o patrzenie na radiowysokościomierz.  Bo jego wskazanie także gwałtownie spada. Ale przede wszystkim na  wariometrze pojawia się znowu zniżanie, i to ponad 16 m/s. Tymczasem  autopilot ciągle działał. Czy dowódca znowu użył pokrętła regulującego  prędkość pionową? Trudno to byłoby pogodzić z wyraźnym zamiarem  odchodzenia. Zresztą pilot sięgał już raczej do przycisku "uchod", a nie  do panelu autopilota. Co zatem spowodowało nagłe zniżenie, którego już  nic nie zatrzymało, aż do zniszczenia maszyny?
Komisja ministra  Millera, podobnie jak MAK, który widzi w polskich pilotach szaleńców  lądujących na siłę, bez względu na warunki, nie znalazła odpowiedzi na  to pytanie. Jej zdaniem, samolot zniża się, bo pilot myśli, że leci  prosto, a zmyla go radiowysokościomierz. Rzeczywiście przez jakiś czas  wysokość radiowa jest stała, ale przecież samolot już raz zatrzymany na  określonej wysokości nie zniża się sam. Coś musiało go skierować w dół.
Dlaczego nic nie wiemy
Odpowiedzi  na te pytania mogą jeszcze kryć się w kluczowych przyrządach:  wszystkich wysokościomierzach, wariometrze i innych. Nic nie wiadomo o  żadnych badaniach poszczególnych urządzeń pomiarowo-sterujących przez  polskich ekspertów. We wraku, który leży w Smoleńsku, nie ma całej  przedniej części z kokpitem. Znajdujące się tam urządzenia znalezione na  miejscu katastrofy zostały najprawdopodobniej wywiezione do Moskwy i są  albo w MAK, albo w Komitecie Śledczym FR. 
Interesujące wydaje się  szczególnie odnalezienie wolantów samolotu. To na nich są przyciski  "uchod". Zgodnie z procedurą sprawdzenia działania tego podzespołu  dokonują mechanicy podczas przygotowania maszyny do lotu. Jeśli mjr  Protasiuk (lub drugi pilot) użyli przycisku, to byłyby na nim jego  odciski palców albo jakieś ślady biologiczne. Jest to kwestia, w której  MAK różni się we wnioskach od polskiej komisji. Nie można także  wykluczyć fizycznego uszkodzenia przycisku "uchod" albo któregoś z jego  połączeń elektrycznych. Nie mniej ważne są także pozostałe przyciski,  przełączniki, pokrętła i suwaki pozwalające stwierdzić, jaka naprawdę  była konfiguracja samolotu podczas krytycznych manewrów.
Odczyt  rejestratorów katastroficznych mówi o parametrach zapisanych przez  pokładową elektronikę. Ale czy załoga te same dane widziała na  wskaźnikach w kokpicie? Z powodu drobnej wady, np. wariometru, mogło  dojść do zasadniczego zmylenia załogi co do położenia i dynamiki  samolotu. Oczywiście nie wiemy, czy tak się stało, ale tylko rzetelne  badania (wzorowane na standardach międzynarodowych), a nie domysły  polskiej komisji, mogą zbliżyć nas do pewności w tej sprawie.
Piotr Falkowski
Nasz Dziennik 2011-08-12
Autor: jc
