Stabilizacja, rezerwy i chińska szkoła
Treść
Rozmowa z Natalią Partyką, reprezentantką Polski w tenisie  stołowym
W tym roku zdobyła Pani srebrny medal mistrzostw Europy w  drużynie, w poprzednim brąz w deblu. Który z tych sukcesów był  cenniejszy?
- Oba na równi. Medal tegoroczny jest ze szlachetniejszego  kruszcu, ale dla mnie debel ma bardziej osobisty, istotniejszy wymiar. Stąd znak  równości. 
Rok po roku pnie się Pani w górę tenisowych rankingów,  pokonuje kolejne przeszkody, co jest najlepszym dowodem dobrze wykonywanej  pracy. Aż chciałoby się, aby apogeum nastąpiło za dwa lata, gdy w Warszawie  rozegrane zostaną następne mistrzostwa Europy.
- I ja bym chciała. Dwa  lata to sporo czasu. Trzeba go wykorzystać dobrze i mądrze przepracować. Mamy  młody zespół, zdolny, z perspektywami, zdobywamy coraz więcej niezbędnych  doświadczeń, uczymy się; zresztą już teraz niejednokrotnie pokazałyśmy, że  potrafimy zagrać na wysokim poziomie. Jeśli chodzi o mnie, to muszę przede  wszystkim ustabilizować formę. Zdarzają mi się spore wahania, mecze bardzo dobre  przeplatam słabszymi. Być może wynika to z faktu, że nie zawsze udaje mi się  konsekwentnie realizować ustaloną wcześniej taktykę, trzymać się jej niezależnie  od przebiegu wydarzeń na stole, szczególnie tych nerwowych, stresujących.  Pocieszam się, że mam sporo rezerw, mogę, powinnam poprawić choćby krótki  forhend, grę przy siatce, niuanse, trudne nawet do wychwycenia, ale na imprezach  mistrzowskiej rangi decydujące o sukcesie. 
W poszukiwaniu tych  rezerw, tuż przed mistrzostwami Europy, wybrała się Pani na krótki obóz  treningowy do Chin. Skąd w ogóle wziął się ten pomysł?
- Obóz  zorganizowała Europejska Federacja Tenisa Stołowego w ramach przygotowań do  olimpiady w Londynie. Znalazłam się w gronie wybranych 12 zawodniczek, co było  ogromnym wyróżnieniem i szansą zarazem. Spędziłam tam, dokładnie w miejscowości  Tong Zhou położonej około 200 km od Szanghaju, dwa tygodnie. Każdy dzień  wypełniał ciężki trening, zazwyczaj trwający siedem, osiem godzin. Wyczerpujący  szalenie, ale też niezwykle owocny. Miałam okazję grać ze znakomitymi  sparingpartnerkami, prezentującymi światowy poziom, zobaczyłam, jak od wewnątrz  wygląda chińska szkoła tenisowa, wyznaczająca trendy, przynosząca niesamowite  owoce i sukcesy. 
Co oznaczały dwa tygodnie wyczerpujących  zajęć?
- Dyscyplinę niespotykaną gdzie indziej. Tenis stołowy jest w  Chinach sportem narodowym, na który tamtejsze władze są wyczulone, w który  inwestują ogromne pieniądze. A skoro tak jest, to oczekują wyników. Od razu  rzucił mi się w oczy reżim panujący podczas zajęć. Dzień rozpoczynał się od  spotkania, raczej nawet zebrania zawodniczek z trenerem. U nas podczas takich  odpraw, luźno stoimy, siedzimy na podłodze czy na stołach, Chinki stały w  dwuszeregu na baczność. Słuchały szkoleniowca, żadna się nie odezwała; potem  rozpoczynały rozgrzewkę, też doskonale skoordynowaną, niczym w pływaniu  synchronicznym. W Europie to nie do wyobrażenia, biegamy swoim rytmem, po  swojemu, a tam każde najdrobniejsze ćwiczenie było idealnie wręcz zgrane.  Treningi były długie, intensywne, wszystkie elementy techniczne, taktyczne,  pracę nóg itd. ćwiczyłyśmy dokładnie, do znudzenia.
Chińczycy dzielili  się swoją wiedzą chętnie czy raczej starali się nie odkrywać najgłębszych  tajników?
- Naszym głównym trenerem był Chińczyk od wielu lat pracujący w  Austrii, on pilnował porządku na sali, czuwał nad nami, po konsultacjach z  miejscowymi przydzielał nam sparingpartnerki. Nie mogę nic złego powiedzieć,  chińscy szkoleniowcy interesowali się naszą grą, podpowiadali, udzielali  wskazówek, byli otwarci na współpracę. Jednego dnia na zajęcia przyjechali  główni trenerzy pierwszej reprezentacji, chętnie dzielili się swoją wiedzą.  
Tajemnica sukcesu chińskich tenisistów tkwi w ich wrodzonych  predyspozycjach czy raczej w metodach szkoleniowych?
- Po trosze i tu, i  tu. Tak jak każdy Brazylijczyk gra w piłkę nożną i ma do tego sportu smykałkę,  tak każdy Chińczyk gra w tenisa stołowego. Ale wszystko jest oparte na systemie  szkolenia. Talenty są wychwytywane natychmiast, już kilkuletnie dzieci trafiają  do szkółek przygotowujących je do wielkiej kariery. Od najmłodszych lat, pod  okiem najlepszych trenerów, są uczone techniki, fundamentu, na którym potem  wszystko jest budowane. Nabierają dobrych nawyków, czym nas zdecydowanie  wyprzedzają. Nie ma co ukrywać, my nie mamy takich tradycji i możliwości. Gdy  nauczymy się grać na niezłym poziomie, przechodzimy krok wyżej, do lepszego  klubu, zwykle okazuje się, że posiadamy pewne nawyki, które musimy wyeliminować,  chcąc pójść dalej. To zabiera mnóstwo czasu, poprawienie techniki nie jest  łatwe, a konieczne, bo w kluczowych momentach złe odruchy wpływają na wynik.  Chińczycy od początku są nauczani automatyzmu, odpowiednich reakcji, czuwają nad  nimi całe sztaby ludzi. Bądźmy szczerzy, u nas jest kilku zawodników grających  na europejskim poziomie, u nich tysiące fantastycznych. Na jedno miejsce w  kadrze czekają setki graczy, mają z kogo wybierać. 
Skoro te metody są  tak znakomite, skoro gwarantują sukces, dlaczego nie przeszczepić ich na  europejski grunt?
- Żeby to było takie proste... Chińczycy poświęcają  tenisowi całe swoje życie, rytm każdego dnia, nic innego nie rozprasza ich  uwagi. Od dziecka! My mamy szkoły, studia, zainteresowania. Nie wyobrażam sobie,  by europejska mentalność zniosła odprawy w dwuszeregu na rozpoczęcie każdego  treningu. Od razu jednak dodam, że mnie wielogodzinne zajęcia nie przerażają.  Podziwiam Chinki za ich wytrwałość, pracowitość, oddanie i przyznam szczerze, że  chętnie za rok - jeśli będzie taka możliwość - wybiorę się do Azji przypatrzeć  im się z bliska raz jeszcze. Mam swoje plany, ambicje, nie satysfakcjonuje mnie  1/16 finału singla mistrzostw Europy. Wiem, że stać mnie na więcej i jeśli w  odniesieniu sukcesu mogą pomóc ostre, wyczerpujące treningi, reżim i dyscyplina,  to dlaczego nie! 
Zwłaszcza że poziom i w Europie z każdym rokiem  rośnie, także, a może przede wszystkim przez liczbę naturalizowanych Chinek i  Chińczyków, którzy dominują we wszystkich niemal imprezach.
- No tak, to  powszechna tendencja, która chyba zaszła nawet za daleko. Chińczyków jest w  Europie tak dużo, że mistrzostwa kontynentu przypominają już raczej mistrzostwa  świata. Z drugiej strony dzięki nim idziemy w górę, możemy podnosić swe  umiejętności, co też jest szalenie cenne. Przypominam, że w naszej kadrze  również są dwie Chinki, blisko związane z Polską, mówiące po polsku. Dobrze się  dogadujemy, rozumiemy, wspieramy i nie oszukujmy się: gdyby nie one, ostatniego  medalu mistrzostw Europy na pewno byśmy nie zdobyły. Wierzę, chciałabym, aby  tych sukcesów było jeszcze więcej, a na ich fali tenis stał się bardziej  popularny, przyciągnął więcej kibiców i chętnych do uprawiania tej dyscypliny  sportu. 
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-10-22
Autor: wa
